Temat- rzeka. Bo tu, w zasadzie tak jak wszędzie, można za grosze, a można za miliony. My, na jedzenie przeznaczamy średnio 5500 INR czyli 300 zł tygodniowo. I jest to największy koszt naszego życia tutaj (prócz wynajmu domu oczywiście). Tak sobie zaplanowaliśmy i tego się trzymamy. Wydajemy pieniądze według ustalonego budżetu, a nie wakacyjnego „widzi mi się”. Tyle starcza na całą naszą piątkę i wlicza się w to wszystko – zarówno jedzenie w restauracjach (raz, dwa razy w tygodniu), jak i to, co kupujemy by przygotować śniadanie, obiad i kolację, wszelkie desery, zachcianki ,”żywieniowe potrzeby chwili” i oczywiście napoje. Dziś opiszemy to, co sami sobie przygotowujemy. O wyjątkowo smacznych, mało turystycznych restauracjach (choć to chyba nie do końca odpowiednie słowo), z których korzystają głównie autochtoni, napiszemy innym razem.

Najczęściej gotujemy sami, w domu, dlatego regularnie raz w tygodniu jeździmy na targ do miasta obok naszej wsi. To niesamowite doznanie dla oczu, uszu, a przede wszystkim nosa. Bo słodki zapach dojrzałych ananasów, zmieszany z zapachem wrzącego czaju i wszechobecnego kurzu, unosząca się w powietrzu smród potu, odór suszonych ryb i zapach stoisk z mięsem prowadzonych przez muzułmanów jest nie do podrobienia.

Wszystkie warzywa kupujemy u jednego dostawcy. Dzięki temu, że robimy to regularnie, w sporych ilościach i jesteśmy mu wierni, ceny są niemalże hurtowe. Ciężko nam czasem ustalić, ile kosztuje kilogram marchewki, fasolki czy pomidorów. Za dwie wielkie, pełne warzyw torby płacimy nie więcej niż 500 INR czyli jakieś 25zł.

Jesteśmy też fanami indyjskiego bhindi czyli okry (fachowo zwanej piżmianem jadalnym). Ta, z wyglądu przypominająca nieco większą, zieloną fasolkę, roślina, jest słodko-cierpka w smaku i śluzowata w konsystencji. Idealnie łączy się z podsmażanymi na patelni pomidorami, cebulą i kolendrą, tworząc pyszne, jednogarnkowe, sycące danie. Kilogram kosztuje 50 INR (2,7 zł)

Banany sprzedaje nam inna osoba. Urocza pani, która poza tym, że daje cenę „na oko” a nie za rzeczywistą ilość bananów (jeden banan zazwyczaj kosztuje 5 INR), to tak polubiła nasze dzieci, że w osobnej siateczce Zośka za każdym razem dostaje za darmo swoje zakupy- najczęściej 5 bananów, kiść winogron, jabłko lub gruszkę. Za wszystko- zazwyczaj 80 INR, a więc nieco ponad 4 zł.

W naszym przydomowym, indyjskim ogródku też kiedyś rosły, na jednej z palm, banany. Pewnego poranka opadły nieco niżej, ale ponieważ były jeszcze zielone pozwoliliśmy im dojrzeć i nie zerwaliśmy. Kolejnego wieczora już ich nie było. Ktoś ukradł. Poszliśmy więc kupić sobie pomarańcze. Dużo gorsze niż te dostępne u nas w Polsce.

Jeśli kończą nam się zapasy warzyw, oczywiście kupujemy je również na miejscu, na straganie w miejscowości, w której mieszkamy. Ale to nie jest jednak targ, na którym roi się od atrakcji, tylko zwyczajny, wiejski handlarz warzywami. Za kilogram ziemniaków płacimy 60 INR (3 zł), kilogram zielonej fasolki 40 INR (2 zł), a za cebulę, która w tym sezonie jest wyjątkowo droga około 100 INR ( ponad 5 zł).

Codziennie jemy też owoce. Mango, papaje, ananasy. Świeże, słodkie, pyszne. Bardzo niedrogie- około 100 INR za każdy z nich (5 zł). Najdroższy jest rambutan (co oznacza „owłosiony”) czyli jagodzian. Ponoć król wśród owoców. Paczka z kilkoma owocami kosztuje 500 INR czyli jakieś 27 zł. Jedliśmy raz. Bardzo podobny do liczi tylko większy i bardziej nijaki. Zdecydowanie nie jest to nasz faworyt.

Na śniadanie serwujemy kanapki (6 bułeczek kosztuje 30 INR czyli 1,5 zł), owsiankę (kupujemy zazwyczaj za 230 INR czyli 12 zł 2,5 kg opakowanie, które starcza na 2-3 tygodnie), jajecznicę (10 jaj to koszt 50 INR, czyli nieco ponad 2,5zł) lub naleśniki (mleko- 60 INR czyli 3 zł, kilogram mąki 50 INR). Trochę brakuje nam tutaj żółtego sera. Jedyny świeży i dobry jaki jest, to żółty ser z yaka, który sprzedaje w naszej wiosce północnoindyjski piekarz. To chyba tu rarytas, bo kilogram kosztuje 1400 INR, czyli około 75 złotych.

Na drugie śniadanie bywa, że jemy jeszcze ciepłe, kupowane w pobliskiej garkuchni racuchy z kuminem, albo jogurt zmiksowany z owocami tzw. lassi, dzięki któremu regularnie dostarczamy sobie tutejszej flory bakteryjnej. Najchętniej bananowe lub mango, choć truskawki, czy passion fruit też się u nas zdarzają. Jak nie mamy czasu, to chrupiemy herbatniki. W całych Indiach jest ich wiele rodzajów. Pozostałość po zamiłowaniach Anglików.

Do czego tylko możemy dodajemy nasze ciekawe odkrycie – surowy miód od goańskich pszczół. Raz w miesiącu za 500 INR czyli 27 zł kupujemy u producenta półlitrowy słoik. Smakuje sfermentowanym kokosem, z tropikalną owocową końcówką. Jest, jak nas przekonują, bardzo zdrowy. To coś, czego będzie nam na pewno brakowało gdy wrócimy do Polski.

Obiad jest zazwyczaj wegetariański. Ryż (fenomenalny – goański, dziki za 70 INR- niecałe 4 zł za kilogram) plus masa warzyw i nasz ulubiony paneer, czyli indyjski twaróg z dodatkiem soku z cytryny. Kilogram kosztuje około 400 INR czyli ok. 20 zł. Raz na jakiś czas nasza znajoma, która wraz z mężem prowadzi tu restaurację, kupując dla siebie, kupuje i nam świeże, wspaniałe ryby. Najczęściej kingfish, red snapper albo lemonfish. Porcje są pokaźne, więc mrozimy je i mamy na kilka obiadów. Średnio, 2 kg takiej ryby to 1600 INR- 86zł. Ostatnio coraz częściej jemy też mięso- filety z kurczaka (300 INR za kilogram- 16 zł) albo dokładnie za tę samą cenę, świeżą wołowinę kupowaną w trochę ukrytym sklepie (z oczywistych tu powodów) prowadzonym przez muzułmanów. Dodajemy świeże zioła, indyjskie przyprawy i mamy nieco eksperymentalne, ale na pewno różnorodne polsko-indyskie potrawy. Zdarza nam się też od znajomych Włochów kupować świeży makaron. Szybko robimy sos pomidorowy i nic więcej nie trzeba.

Kolacje są proste. Tosty, kanapki luz warzywne zupy.

Jak dzieci usną zaczynamy naszą wieczorną, słodką ucztę w postaci lodów, a konkretnie kulfi, czyli robionych na mleku, mrożonych deserów o niesamowitych smakach m.in. róży, nerkowców czy pistacji. Jeden kosztuje 20 INR czyli złotówkę. Potrafimy zjeść po 4 na głowę. Dzieciom też czasem kupujemy lody (w ciągu dnia oczywiście). Niestety, zdecydowanie bardziej wolą takie ze sklepu niż takie ze świeżych owoców, robione przez nas samych. Jeszcze nad tym popracujemy…

Pijemy dużo. Choć zawsze za mało. Litry wody, często uzupełnione kupionymi w aptece elektrolitami. Zieloną herbatę, rumianek, indyjskie zioła – tulsi, czyli świętą bazylię, doskonałą na wszystko, gorzką jak piołun i smakującą jak nic innego. Kawę, choć w znacznie mniejszych ilościach niż w Polsce.

Pijamy oczywiście masala czaj- na bazarach, na dworcach, w pociągach, w barach i w domu. Na czym polega fenomen tej herbaty? Że do mocnej, czarnej herbaty (najlepiej Assam) dodana jest odpowiednia mieszanka przypraw czyli cynamon, imbir, kardamon, goździki, gałka muszkatołowa i czarny pieprz, w takich proporcjach żeby porządnie drapała w gardło. Herbatę wraz z przyprawami zalewa się wodą i mlekiem gotując przez kilka minut. Do tego kilka porządnych łyżeczek cukru, bo napój musi być słodki. Stawia na nogi lepiej niż niejedna kawa i smakuje jak … po prostu jak Indie. Mistrzem masala czaj jest dla nas Krishna z Bundi (Radżastan), poznany 10 lat temu, podczas naszej pierwszej wizyty w Indiach. Poniżej (zapożyczony z youtube) link do jego herbacianego misterium.
https://www.youtube.com/watch?v=0ftTzHE6jXo&t=402s

Popijamy też sodę z limonką, solą i cukrem, która jest naturalnym elektrolitem, dodaje orzeźwienia i energii. Nie odmawiamy sobie również indyjskich wymysłów w postaci mleka zmieszanego z syropem z róży, z dodatkiem słodkiej bazylii i lodów czyli tzw. faloody, którą oczywiście zachwycone są przede wszystkim dzieci. Z każdego wyjazdu do Indii, zwozimy sobie faloodową mieszankę do Polski, ale do tej pory ani razu jej sami nie przygotowaliśmy. Może tym razem po powrocie coś się w tej kwestii zmieni.

5 myśli na temat “Co i za ile jemy w Indiach?

      1. Jak wrócicie, to Ikea jest na hali Mirowskiej w jednym ze stoisk. Nie wygląda, jak ta w Indiach(jest mniejsza), ale na bezrybiu….

        Polubienie

Dodaj odpowiedź do Magda Anuluj pisanie odpowiedzi